Wspomnienia z mojej przygody z tą dyscypliną sportu rozpocząłem pisać 13 grudnia 2005 roku. Dokładnie czterdzieści lat po rozpoczęciu działalności sekcji w Klubie Sportowym „Walter’’w Rzeszowie. Pamiętam jak z radością zobaczyłem malutkie ogłoszenie w „Nowinach Rzeszowskich” iż chętni do uprawiania tej dyscypliny sportu winni się zgłaszać w sekretariacie klubu. Było to zwieńczenie starań kilku chłopców z naszej paczki nachodzących sekretariat klubu, i uparcie zawracających głowę sekretarzowi, Panu Kazneckiemu. Dlaczego wybraliśmy właśnie ten klub? W kilku klubach które odwiedziliśmy wcześniej zbywano nas grzecznie wymówkami, że nie mają maty, nie chcą zawracać sobie głowy specjalnymi procedurami zezwoleń i rejestracji na milicji zawodników, jakie miały podobno obowiązywać, brakiem trenerów. Aby uniknąć tych kłopotów z milicją ,(zastrzeżenia te okazały się tylko plotką) zdecydowaliśmy się na „Walter”. Nie wiem co było naprawdę tą kroplą która spowodowała ostatecznie decyzję utworzenie sekcji, nasze natręctwo, czy fakt wprowadzenia judo do kryterium ocen rywalizacji komend wojewódzkich i lanie jakie otrzymali milicjanci z Rzeszowa. Początki to wielka improwizacja. Brak sali i maty a zwłaszcza trenera to największa bolączka. Prawdziwe judogi to było marzenie każdego zawodnika. Klub narzucił jednak pewne reguły z potrzeby istnienia których nie zdawaliśmy sobie sprawy. Pierwsza wizyta to podpisanie deklaracji członkowskiej, wpłacenie symbolicznej składki, pobranie legitymacji i skierowania do przychodni sportowo – lekarskiej. Nawet nie zastanawiałem się wówczas że odebrałem ją jako pierwszy zawodnik sekcji a datę jej wystawienia traktować będzie można jako historyczny początek jej istnienia. .Ubezpieczenia zawodników w PZU dokonał również sekretariat. Kiedy zebrało się nas około trzydziestki wyznaczono datę i miejsce pierwszego treningu. Była to mała salka w technikum samochodowym mieszczącym się wówczas przy ulicy Hoffmanowj w budynku należącym obecnie do „Zelmeru”. Zjawiliśmy się tam całą „grupą inicjatywną” ,najstarszych chłopców z techników, paru z podstawówek i liceów . Szpanowała grupa z jedynym studentem czyli mną, trenujących wyuczone z książek techniki ,imponując śmiesznie wymawianymi ich japońskimi nazwami. Pojawili się trenerzy w judogach i szybko sprowadzili nas na ziemię. Dosłownie. Zaczynając od nauki padów i przewrotów dość drastycznymi metodami. Byli to porucznik Nycz i sierżant Kwiecień, ich pomarańczowy i zielony pas budził respekt. Szeregi zapaleńców malały błyskawicznie. Metody treningowe rodem z szkoły milicyjnej w Szczytnie a do tego urazy spowodowane twardym spotkaniem z filarami podpierającymi sufit lub podłogą szybko eliminowały słabszych. Trenowaliśmy w strojach dalece dowolnych, od szkolnego gimnastycznego ,dresów, wojskowych bluz z poobcinanymi guzikami. Moje pierwsze judogi to „sambistka’ (bluza wyproszona od zawodników „Dynama” Lwów goszczonych po pierwszych międzynarodowych ,propagandowych, zawodach) i lniane kalesony poszerzone przez mamę. Odchodzili również trenerzy , tłumacząc się nadmiarem obowiązków służbowych i brakiem uprawnień instruktorskich. Prace tą wykonywali społecznie. Sekcji po raz pierwszy zagroziło rozwiązanie.

Do czasu znalezienia następców , jako najstarszy , no i trochę więcej umiejący zostałem nauczycielem. Po wiedzę jeździłem najczęściej do Krakowa gdzie pozwolono mi trenować z zawodnikami „Wisły” lub MDK a czasem AZS-u. Jedyną dobrą stroną tych wyjazdów to pierwsze judogi jakie udało się wycyganić z magazynów komendy , aby „Walterowiec” nie musiał się wstydzić. Chociaż uczyłem się z wielkim zapałem to długo czułem się jak przysłowiowe mięso armatnie. W Krakowie również na pierwszych wewnętrznych zawodach ochrzczono starannie „nędznego Florka ,ogryzka starego samuraja....”. Po kilkunastu wizytach w Krakowie , kiedy wydawało mi się iż systematyczny trening doskonalący podpatrzone techniki zaczął procentować, zauważyłem że jestem traktowany trochę jak konkurencja, wywiadowca potencjalnego przeciwnika. Za zgodą sekretarza klubu skaperowaliśmy mgr inż. Stanisława Dziatkowca który zatrudniony przez klub wypełnił wymagany warunek istnienia sekcji, miał bowiem uprawnienia instruktorskie . Odwiedzał on Rzeszów dwa ,trzy razy w miesiącu, przeprowadzał treningi z starszą grupą, Po ogólnym treningu zostawaliśmy nieco dłużej ustalając program treningów na okres jego nieobecności i w miarę wolnego czasu dodatkowy trening indywidualny. Rozpoczęły się wakacje i goszcząca nas dotychczas szkoła została zamknięta
Dzięki ojcu Ryśka Szalonego , pozwolono nam trenować w małej salce z niewielką matą , mieszczącą się przy ulicy Rejtana. Był to parterowy budynek obecnie należący do hurtowni GREINPLAST. Do salki wchodziło się prosto z pola. Przebieraliśmy się na ławeczkach obok maty zrobionej z materacy wypełnionych tak zwaną morską trawą przykrytych warstwą filcu i obciągniętą pokrowcem z brezentu. Kto chciał się wykąpać lub skorzystać z ubikacji musiał przejść około pięćdziesiąt metrów do budynku głównego . Mata ta służyła nam dosyć długo i wędrowała za nami jak musieliśmy emigrować jeszcze kilka razy. Spartańskie warunki były do zniesienia latem i jesienią , ostra zima wygoniła nas jednak i po kilku zmianach wylądowaliśmy na scenie dzisiejszej hali. Sekcja liczył po roku około czterdziestu chłopców i pięć dziewcząt, nie licząc okresu wrześniowego naboru kiedy to chętnych było bardzo dużo. Początki szkolenia, nauka padów i brak natychmiastowych efektów w nauce rzutów oraz dosyć intensywne treningi wykruszały szeregi amatorów. Utworzyliśmy kilka grup i tak ledwo mieszczących się na macie . Gdy by nie Rysiek Szalony który włączył się do prowadzenia treningów, sam nie poradził bym sobie. Efektem selekcji ,kiedy według mojej oceny na stu kandydatów systematyczny trening podejmowało piętnastu do dwudziestu a zawodnikami zostawało czterech, było utworzenie trzech grup po około dwadzieścia osób . Grupa zaawansowanych trenująca pięć razy w tygodniu i dwie początkujące po dwa do trzy razy. Liczne zajęcia na uczelni , cztery godziny dziennie na macie, mimo naprawdę podporządkowania się pasji i studiom wywołały niepokój moich rodziców, uspokajanych widokiem indeksu który zachował „cnotę” do końca studiów. Cztery godziny spędzane co dnia na macie skutkowały dużym postępem umiejętności w judo. Tak szybki sposób przyswajania specjalistycznej wiedzy powodował iż nabierałem pewnych nawyków, wynikających między innymi z niewielkiej wiedzy i umiejętności pierwszych trenerów, z którymi musiałem się zmagać bardzo długo. Mimo stosunkowo krótkiego stażu udało mi się zakwalifikować na kurs pomocników instruktorów a następnie instruktorów organizowany przez Polski Związek Judo. Ferie i wakacje spędzałem na kursach , praktykach studenckich i obozach sportowych. Kursy instruktorskie prowadzili w części specjalistycznej panowie Pawluk i Zieniawa największy wówczas autorytet w tej dyscyplinie sportu. Uczestnikami kursu byli przeważnie studenci, lub nauczyciele i czołówka zawodników z całej Polski. Dyscyplinę judo umieszczano wówczas w grupie tak zwanych sportów akademickich, jak szermierkę, łucznictwo, brydż, lub tenis. Nie tylko podczas szkolenia ale i na treningach przestrzegano skrupulatnie tradycyjnych form zachowania i swoistego kodeksu samurajskiego. Drobiazgowo przestrzegano zwłaszcza rytuału egzaminów na stopnie uczniowskie, noszenia obi w kolorze zgodnym z posiadanym stopniem, i walki które miały być popisem umiejętności. Nie do pomyślenia było utrudnianie przeciwnikowi możliwości uchwycenia za rękaw i kołnierz judogi tak jak to jest dziś kiedy sama walka o uchwyt to 80% całego czasu pojedynku. Sędziowanie było jednak tajne i w przypadku wyrównanych pojedynków nie zawsze sprawiedliwe. Z pierwszego kursu wróciłem z dyplomem sędziego kandydata i pomocnika instruktora a po rocznej praktyce z następnego z książeczką instruktora i legitymacją sędziego okręgowego. Część tzw. ogólną zorganizował WKKF w Rzeszowie dla sportów walki i jej uczestnikami byli zapaśnicy , bokserzy, no i ja. Nieliczne zawody przyciągały dużo publiczności, a popularność judo w Rzeszowie stale rosła. Pierwsze nasze walki były jak należało się spodziewać niezbyt udane ale i my powoli nabieraliśmy doświadczenia . Najbardziej bolały jednak zdarzające się niesprawiedliwe werdykty sędziów. Grupa trenujących powiększała się szybko i zdałem sobie sprawę że oczekiwaniom ciężko trenujących chłopców sam nie
podołam. Wiedziałem już iż w mojej przyszłej pracy ,”Zelmerze” z którym wiązała mię umowa stypendialna, na ulgowe traktowanie nie mogę liczyć, a mimo kilkukrotnych propozycji majora Tadeusza Głuchowskiego nie chciałem zostać milicjantem . Rozpocząłem więc starania o pozyskanie dobrego trenera . Bałem się że moja zgoda na podjęcie pracy etatowego instruktora w klubie będzie dla K.S „WALTER” pretekstem do „odfajkowania” sprawy i okazja jaką dało rozwiązanie umowy z panem Stanisławem Dziatkowcem zostanie zmarnowana. Przy okazji najbliższych zawodów rozpuściłem wieści że w Rzeszowie szukamy trenera. Nie czekałem długo , sekretarz Głuchowski poprosił mię bym zasięgnął opinii wśród judoków o Jaworskim ponieważ zgłosił się do klubu jak to sformułował „ktoś taki”. W biuletynie PZJ w rejestrze zawodników Wybrzeża Gdańsk było nazwisko „Jacek Jaworski drugi dan”. Nie wiedziałem wówczas iż judoków Jaworskich jest trzech , i moja opinia bardzo zresztą pochlebna była po trosze sumą opinii trzech braci. Nie wiem na ile ta opinia , a na ile przebojowość i układy Jacka spowodowały iż w niedługim czasie przedstawiono nas sobie , już jako mających współpracować z sobą. Odetchnąłem, Jacek okazał się większym entuzjastą judo niż ja. Moja obawy czy uda się mi nie zawieść oczekiwań trenujących prysły. Jego plany , zbudowania w Rzeszowie potęgi w tej dyscyplinie sportu daleko przerastały nie tylko moje oczekiwania , wywoływały żarty nawet członków zarządu klubu. Jacek z całym ,przywiezionym chyba w olbrzymim piętrowym plecaku i jednej torbie, dobytkiem zamieszkał w małym pokoiku mieszczącym się przy sekretariacie klubu w budynku naprzeciwko komendy miejskiej MO przy ulicy Marchlewskiego. Pokoik ten stał się jednocześnie sztabem sekcji , magazynem sprzętu alpinistycznego i hotelem dla kolegów Jacka zatrzymujących się czasem na dłużej i trenujących z nami. Jego umiejętności ,daleko większe niż nasze, oraz osiągnięcia sportowe zyskały mu szacunek zawodników. Technik judo musieliśmy się jednak ciągle uczyć obaj na nowo. Każde konsultacje organizowane z udziałem HIROMI TOMITY , japońskiego trenera polskiej kadry uświadamiały wszystkim jak wiele musimy się jeszcze nauczyć. Entuzjazm trenera porwał wszystkich . Pierwsze sukcesy zawodników (jeszcze zaczynających treningi w „mojej” grupie) takich jak bracia Jodko, Surówka, Szalony , zyskały przychylność prasy i władz. Jacek szedł jak taran . Dla pułkowników i majorów z zarządu klubu załatwianie czegokolwiek w komitecie wojewódzkim PZPR przez szeregowego milicjanta, bez zachowania tzw. drogi służbowej, było niedopuszczalne. Po latach usłyszałem iż na takie działania pozwalał sobie jeszcze tylko ksiądz Zwierz który w sutannie , w sekretariacie „Pierwszego” pojawiał się w sprawach dotyczących problemów miasta Ropczyce w najmniej odpowiednich momentach ,np. wizyt delegacji z bratniego ZSRR ,i dla świętego spokoju najczęściej załatwiał pozytywnie prawie wszystko. Entuzjazm jego był zaraźliwy. Do pomocy w tworzeniu sekcji wyczynowej ,klas sportowych, i organizacji zawodów włączali się ludzie którzy nigdy z judo nie mieli do czynienia. Pomagali społecznie nauczyciele, lekarze, psycholodzy, rodzice . Zastanawiałem się kiedyś jak to możliwe by jednocześnie ; kończyć studia WF i zaraz oficerską szkołę milicyjną, prowadzić treningi , pomagać reżyserować sztuki w teatrze, zdobywać środki i sprzęt, utrzymywać kontakt z wychowawcami , organizować zawody wychowywać małą Agnieszkę. Dla zawodników był jak „guru”, ważniejszy często niż rodzice. Zdarzały się i wpadki , które dziś można wspominać z uśmiechem, lecz w tamtej rzeczywistości mogły mieć bardzo negatywne skutki . Zawodnicy pracowali naprawdę ciężko. Dosyć szybko widać było rezultaty ich zaangażowania, pracy i niewątpliwie talentu. Miałem nadzieje że zatrudnienie w klubie pełnoetatowego trenera odciąży mnie trochę i będę mógł więcej czasu poświęcić szlifowaniu własnej formy jako zawodnik. W krótkim czasie okazało się że obowiązków jeszcze mi przybyło. Liczba trenujących wzrastała bardzo szybko, na dodatek obawy iż zdarzające się niesprawiedliwe werdykty sędziowskie skutecznie zniechęcą młodych zawodników zmusiły nas do większego zainteresowania się szkoleniem sędziów i uczestniczeniem w tej roli w wielu zawodach. Jaworski opracował program klas sportowych i z chwilą zakończenia naszej tułaczki spowodowanej remontem hali KS „Walter” rozpoczęła treningi pierwsza klasa. W sam remont miejsca przeznaczonego na obecną salkę judo angażowali się zawodnicy pod wodzą Jacka. Pamiętam dosyć „śmierdzącą” sprawę usunięcia filarów które miały podobno podtrzymywać strop w pomieszczeniach stajni a pozostawiono je w projekcie adaptacji dawnej ujeżdżalni wojskowej na halę sportową. Podczas rozbijania, w tajemnicy, fundamentów zbudowanych z kręgów betonowych filarów gnojowica spiętrzona w nich ujawniła sabotażystę, oblewając go i zasmradzając całe pomieszczenie. Jacek postawił na swoim., tak że kształt naszej salki i rozmieszczenie szatni i miejsce na saunę i siłownię zostało uzgodnione. Pozostała sprawa wyposażenia. Koncepcja i wykonanie amortyzowanej podłogi oraz sauny to też jego zasługa. Wraz z zawodnikami gromadził deski, belki, opony, wełnę mineralną i inne niezbędne materiały , ciął i zbijał kuł ściany i malował. W jaki sposób udało mu się zdobyć pierwszą matę z adaptowanych usztywniającymi

wkładkami materaców ,zdobyć piecyk do sauny do dziś nie wiem. W tym czasie tak wyposażonej sali judo zazdrościło nam wiele klubów. Baza lokalowa stała się podstawą opracowania koncepcji szkolenia ,a zajęcia w salce trwały od godziny ósmej do dwudziestej drugiej, Pamiętam również okres zimowych przygotowań do drużynowych mistrzostw seniorów kiedy to kilka miesięcy rozpoczynaliśmy treningi o czwartej trzydzieści rano tak aby po treningu pracujący mogli zdążyć na siódmą do WSK lub Zelmeru .W role pomocników trenera koordynatora, jaką przyznaliśmy Jackowi, wcieliliśmy się z Krzyśkiem Jaworskim bratem Jacka, z wielkim zaangażowaniem realizując koncepcje ogólną i własne pomysły. Na sali pojawiły się olbrzymie lustra , a z jedynego magnetowidu jaki był w WOSTIW korzystałem w szkoleniu swojej grupy. Magnetowid ten wypożyczaliśmy na zmianę z trenerem siatkarzy Resovii. Był to japoński , szpulowy , ciężki sprzęt wymagający dodatkowego oświetlenia halogenowego. Metody wykorzystania luster i magnetowidu, mimo złośliwych docinek iż są rodem z baletu , dawały jednak znakomite rezultaty. Jacek wprowadził unikatowy program treningu „wolicjonalnego” znakomicie wykorzystując swoje doświadczenie alpinistyczne. Sekcja rozrastała się bardzo szybko a w rejonie powstawały też nowe. Należeliśmy organizacyjnie do okręgu krakowskiego. Krakusi znosili coraz gorzej porażki swoich zawodników z „Ukraińcami z Rzeszowa” i zaczynały się niezbyt przyjemne złośliwości; a to zabrakło dla nas miejsc w hotelu i musieliśmy skorzystać z gościnności rodziców Jacka śpiąc w dwanaście osób pokotem w ich mieszkaniu w Nowej Hucie, albo w remizie strażackiej , w hotelu w Myślenicach na Zarabiu a najczęściej w schronisku na Wzgórzach Krzęsławickich (dawnych barakach budowniczych Nowej Huty) . Miarka przebrała się gdy mimo dość stronniczego sędziowania na mistrzostwach okręgu kilku z nas znalazło się na podium, a wystawione na stoliku nagrody i puchary szybko zniknęły. Kiedy powstały sekcje w Jarosławiu , AZS Rzeszów WSP i UMCS założyliśmy Rzeszowski Okręgowy Związek Judo. Decyzja ta pozwoliła znaleźć się w centralnym rozdzielniku sprzętu, możliwością organizowania mistrzostw okręgu w Rzeszowie , pozyskaniem większych środków na obozy i szkolenie sędziów. Fundusze zdobywaliśmy w przedziwny nieraz sposób. Kiedy okazało się że istnieją niewykorzystane fundusze w ZMS w jeden dzień 100% jednej z klas sportowych wypełniło deklaracje. Nie zawsze było to takie proste. Często nasza wspólne nieprzystosowanie się do realiów tych czasów ,po prostu kadra trenerska nie piła, zmuszało nas do pośrednictwa zawodowej kadry MO, czego niektórzy podejmowali się bez większych oporów, a jeśli to było niemożliwe o tym kto narazi wątrobę dla dobra sekcji decydowało losowanie. Mimo niewątpliwie najlepszych wyników sportowych potwierdzonych tytułami Mistrzów Polski indywidualnie i drużynowo , członkami kadry narodowej i medalem Mistrzow Europy Juniorów zdobytym przez Marka Jodko, w KS „Walter” najważniejsi byli „piłkorze”. Kiedy mieliśmy dość takiego traktowania na którymś z posiedzeń zarządu Jacek oświadczył ; „drużyna składająca się z zawodników judo dokopie waszej pierwszej drużynie i przestaniecie ich wiecznie wychwalać”. „Dokopaliśmy”. Wynik spotkania był 2 do 1. Taki prztyczek dla niektórych działaczy sekcji piłki nożnej był zbyt bolesny by nie próbowali się „odegrać”. Chłopcom przypisywano wszelkie wybryki na hali. Musieliśmy udowadniać, że dziury powodujące prysznic wody na głowę przy spuszczaniu jej w ubikacji to skutek strzelania z wiatrówki do rury , znajdować sprawców kradzieży które gorliwie przypisywano trenującym w sekcji „Cyganom”. Kiedy i nam zdarzały się wpadki zawodnicy , rodzice i nauczyciele, jak i (mimo demonstrowania „służbowej” dezaprobaty) Major T. Głuchowski udzielali nam wsparcia. Dzisiaj jest to może zabawne ale w tamtych czasach przyjazd judoków niemieckich na obóz do Zakopanego rzekomo zaproszonych przez trenera Jacka Jaworskiego to afera dyplomatyczna. Wyciągnięto mię z pracy i przywieziono do sekretariatu komendanta wojewódzkiego MO, gdzie nieco pobladły ,wystraszony zarząd klubu oczekujący na przyjazd przedstawicieli federacji Gwardyjskiej i komendy głównej MO usiłował wyciągnąć ode mnie informację jak było z tym zaproszeniem. Odpowiedziałem iż nic o takim zaproszeni Jacek mi nigdy nie wspominał. Trzeba było widzieć ich miny, kiedy spokojnie zapytałem : ”ci judocy to z NRD czy może z NRF”, jedynie major Głuchowski z trudem powstrzymywał się aby nie wybuchnąć śmiechem patrząc na twarze pozostałych osób. Mniejszych wpadek było wiele ,ale wszyscy zawodnicy ,trenerzy i rodzice a nawet major Tadeusz Głuchowski demonstrując regulaminowe oburzenie wspierali Jacka.

Profesjonalne prowadzenie sekcji nastawionej na wyniki na poziomie przyszłych olimpijczyków to naprawdę olbrzymia ,przemyślana , i odpowiedzialna praca. Zespół działaczy i trenerów pracował naprawdę z pełnym zaangażowaniem nie licząc czasu ani własnych pieniędzy poświęcanych dla klubu. Potrafiliśmy się cieszyć jak dzieci z najmniejszych sukcesów zawodników. Poprzeczkę zawiesiliśmy wysoko .

Zawodnicy podporządkowali się woli trenera realizując plan treningów , trzynaście treningów tygodniowo dla czołówki juniorów i seniorów , w tym programy indywidualne dla wielu z których rozliczali się sumiennie przed trenerem. Przy tak dużej ilości trenujących wykorzystanie sali , siłowni , boiska klubowego było prawie maksymalne. Poznawaliśmy również najbliższe okolice Rzeszowa trenując kondycje w licznych zajęciach terenowych, uczestnicząc w imprezach turystycznych jak marszobiegi na orientacje z mapą i kompasem ,rajdy rowerowe, czy też tak zwanych „Biegach Walterowskich” na nartach ze strzelaniem z karabinka sportowego. Okazało się iż trenują z nami chłopcy to utalentowani biegacze, piłkarze, akrobaci a nawet brydżyści. Jednym z bardzo utalentowanych biegaczy był Wacek (Wacław Trzyna) którego próbowali „podebrać” trenerzy Resovii. Anegdotą ,z życia wziętą, jest wypadek jaki miał miejsce podczas biegów narciarskich. Wacek zapytał sędziego czy on musi biec z tymi deskami na nogach bo mu przeszkadzają. Sędzia myśląc ,że to żart, odpowiedział, że dla niego jest ważne aby je miał na nogach na starcie i mecie. Wacek spokojnie wystartował, zdjął, narty i z kijkami i deskami pod pachą był na mecie drugi.

Opanowanie technik walki ,kondycja , to mało aby liczyć się w czołówce kraju czy Europy. Unikalny trening „wolicjonalny” w górach i współpraca z psychologami uodpornił wielu na niezbyt uczciwe metody działania przeciwników. Sposób dopingowania przeciwnika, zręczne uwagi kogo to nie pokonał, ile wyciska na siłowni , czy demonstracyjne „poklepywanie” sędziego arbitra przez trenera potrafiły wyprowadzić z równowagi niejednego zawodnika już przed wejściem na tatami. Kibicowanie kolegów przeciwnika, w stylu „lewą nogą panie magistrze lewą....” spalały wielu.

Utworzyliśmy zespół który rozpoznawał przeciwników a przez aktywny udział sędziów w komisjach do spraw sędziowskich, oraz wielu imprezach uniemożliwiał bezkarne kantowanie przez wypaczanie werdyktów. Tak powstał zespół którego celem było sprostanie nowym wymaganiom i stylowi walk. Pieniądze wprowadzone systemami stypendialnymi, upodobniły rywalizację do walki wojowników na śmierć i życie .Zasada atakowania najsłabszego punktu przeciwnika , jego psychiki czy też np. kontuzjowanego miejsca spowodowały że walki straciły charakter szlachetnych samurajskich pojedynków, a walka o zwycięstwo zaczynała się znacznie przed komendą arbitra HAJIME!!!.

Mnie również marzyła się kariera i sukcesy indywidualne to jednak musiały one iść na dalszy plan wobec podporządkowania się roli jaką narzuciły potrzeby sekcji . Byłem jednym z najstarszych wiekowo zawodników i mimo iż w okręgu najpierw krakowskim a następnie rzeszowskim w wagach do 70 kg , a następnie 80 kg , byłem praktycznie nie do pokonania to z racji braku mocnych przeciwników w klubie i roli trenera nigdy nie zostałem objęty programem indywidualnych przygotowań do zawodów. Szansę jakie dawało mi zakwalifikowanie się do tzw grupy nadziei olimpijskich zaprzepaściła kontuzja . Moje doświadczenia nauczyły mię cenić starszych zawodników, którzy chociaż i nie trenowali systematycznie byli bardzo dobrymi przeciwnikami na treningach dla młodszych nadrabiając swoje braki kondycyjne doświadczeniem i uodparniając młodszych na różne style walki. Nie należałem nigdy do zawodników silnych fizycznie, a pasjonowała mnie technika. Większość walk jakie udało mi się zakończyć przed czasem to UCHI MATA lub dźwignie, do których predysponowała mię niezwykła gibkość ,(potrafiłem założyć sobie obie nogi za szyję) . Walter zasłynął w całym kraju z „uchimaty” jaką prezentowaliśmy i nasi wychowankowie. Techniki tej bali się najlepsi a w sytuacji kiedy udawało się skoordynować jej wszystkie elementy nie było na nią mocnych. Pamiętam turniej kwalifikacyjny ukoronowany dyplomem najlepszego technika zawodów, kiedy to strzelałem „uchimatę” w najdziwniejszych sytuacjach. Salwą śmiechu publiczność zareagowała kiedy to spiker zawodów ogłaszał: ”na macie A zakończyła się przed czasem walka między M.. i podsuwając mikrofon mierzącemu czas , walka trwała..... ,usłyszała cała hala ; Cholera.. nie zdążyłem włączyć stopera”. Dzisiaj ten rzut chyba zniknął z repertuaru naszych zawodników i od lat nie widziałem dobrze wykonanej przez nich na zawodach.

KS „WALTER” odnosił również sukces drużynowo ,juniorzy byli kilkakrotnie mistrzami Polski a seniorzy zajęli szóste miejsce na mistrzostwach w Gdyni. Szans na medal pozbawiło nas „WYBRZEŻE” Gdańsk zamykając drogę do grupy finałowej. W walce o finały miał miejsce dla mnie dość zabawny incydent, kiedy to spotkałem się w pojedynku z Cześkiem KUREM ,mistrzem Polski i akademickim mistrzem Europy. Z kolegą ,o pseudo KOKO spotykaliśmy się często na zgrupowaniach w ośrodku przygotowań olimpijskich OPO w Oliwie i w „randori” latałem systematycznie na jego prawe TAI OTOSHI .utwierdzając wszystkich w przekonaniu że nie potrafię bronić się przed tym atakiem. Raz jeden moja kontra była skuteczna i od tej pory przygotowywałem ją na poważniejsze zawody . Sytuacje zabawniejszą uczyniła jeszcze telewizja i redaktor Tomaszewski który oszczędzając taśmę filmową wyraźnie szukała pewnej walki która : potrwa krótko i zakończy się ładnym rzutem. Upewnieni przez kolegów z Gdańska przenieśli kamery na naszą matę i zawiedli się. Walka trwała całe sześć minut i zakończyła się moim zwycięstwem , kontrą i Uchi matą na Wazaari. Sukces drużyny , która startując bez zawodnika wagi ciężkiej, (drużyna powinna liczyć pięciu zawodników , my wystąpiliśmy w składzie Szalony, Miśków , Krzysiek i Jacek Jaworscy) , debiutując na mistrzostwach zajmuje 6 –te miejsce był naprawdę dużą niespodzianką. Doświadczenie to uświadomiło mi ,że walka o zwycięstwo rozpoczyna się czasem znacznie wcześniej niż komenda sędziego. Po latach ,kiedy to już właściwie zakończyłem starty raz jeszcze wprosiłem się na uczestnika eliminacji do drugiej ligi występując w wadze ciężkiej, uzupełniając wagę kilkoma wprędce wypitymi butelkami wody, i jako półciężki miałem prawo zostać zgłoszony w drużynie wagę wyżej .

Dziś szukam często informacji o udziale zawodników mojego klubu w zawodach i ich sukcesach. Nie te czasy, nie taki już poziom, i o tym aby w klubie trenowało , tak jak kiedyś blisko trzystu zawodników ( osiem klas sportowych po 25 plus dwie grupy starsze i selekcyjna z naboru wrześniowego licząca na początku ponad 110 osób) można tylko pomarzyć. Dlatego cieszę się każdym najmniejszym sukcesem młodzieży a 12 złotych medali młodzieży na memoriale im Nawrockiego daje nadzieje iż dobre czasy jeszcze przed nami.

Kiedyś próbowałem policzyć ile to lat spędziłem na macie jako zawodnik, trener lub sędzia, doliczyłem się siedemnastu. Nikt w domu więc się nie dziwi, że po każdej wzmiance o zawodach rezerwuję sobie czas by je obejrzeć. Jest to dla mnie okazja nie tylko zobaczenia sukcesów młodzieży ale i spotkania byłych zawodników , kolegów z tatami.


Zdzisław Miśków